POWŚCIĄGLIWOŚĆ i PRACA

Stanisława Domagalska

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych prawie wszyscy gdzieś już gdzieś pracowaliśmy[1]. Janek Śpiewak, Janek Dworak, Jarek Szczepański, Antek Pawlak i ja pracowaliśmy u księży Michaelitów w reaktywowanym sprzed 1939 r. w stanie wojennym miesięczniku „Powściągliwość i Praca”. Miesięcznik zwany przez nas pieszczotliwie „Pipą” reaktywowali po ponad 40 latach księża Michaelici w roku 1982. Ksiądz Walerian Moroz, który był pierwszym naczelnym pisma skupił wokół siebie, stosunkowo młodych wówczas dziennikarzy, którzy nie przeszli przez sito weryfikacji albo stracili pracę. Elżbieta Hudon- Pieniak, Jacek Żakowski, Ewa Polak zostali zweryfikowani negatywnie w „Sztandarze Młodych”, gdzie naczelnym był Aleksander Kwaśniewski, Janek Śpiewak w wydawanej przez Radiokomitet „Antenie”. Przez jakiś czas sprzedawał żywe karpie pod Pałacem Kultury. Dla Janka Dworaka, Jarka Szczepańskiego i mnie „Tygodnik Solidarność”[2] był ostatnim miejscem stałego zatrudnienia.

   Ksiądz Walerian nie pytał nas o konfesję, ani sakramenty. Uważał, że zespół winien składać się przede wszystkim z uczciwych ludzi. Obdarzony był nadzwyczajnym węchem w rozpoznawaniu charakterów. Pozornie dobroduszny i jowialny świetnie radził sobie z komunistycznymi władzami. Potrafił załatwić papier wtedy reglamentowany centralnie, bez pośpiechu i rozgłosu zbudować wielką michaelicką drukarnię w Strudze pod Warszawą. Być może o składzie redakcji zadecydował też pragmatyzm księdza, który chciał, by powstało pismo czytane przez młodych czytelników. Zdecydowanie wolał dobrych dziennikarzy od dziennikarzy bigotów. Z założenia młodemu odbiorcy „PiP-y” wierzącemu albo poszukującemu, próbującemu odnaleźć się w Kościele pismo miało pokazywać nieznany przez niego świat. Księża Michaelici nie przypuszczali, że wyprodukują taką bombę. W dużej mierze stało się to dzięki dwóm Jankom: Dworakowi i Śpiewakowi, którzy od samego początku towarzyszyli księdzu w rozruchu miesięcznika[3] i potrafili przekonać go, że nadarzyła się świetna okazja do robienia gazety poświęconej nie tylko tematyce religijnej. Oczywiście rozszerzanie spectrum nie odbyło się z numeru na numer. Był to kilkuletni proces. Ksiądz Walerian wtrącał się i poskramiał nas tylko w sytuacjach rzeczywiście trudnych dla Zgromadzenia. Na przykład kiedy wzywano go do Urzędu do spraw Wyznań, przybudówki IV Departamentu SB[4], odpowiedzialnego za Kościół, informowano kogo zatrudnia strasząc odebraniem pozwolenia na budowę wydawnictwa. Janek Śpiewak, który był rozsądnym pragmatykiem, godził się czasami ustępować. Ksiądz Walerian niechętnie zdradzał szczegóły tych spotkań. Ale wiemy, że uświadamiano go, ilu zatrudnia Żydów, kto żyje na kocią łapę, a kto bez ślubu kościelnego, kto kręci się przy podziemiu. Trzeba przyznać, że katolicką „Pipę” redagował mało konwencjonalny zespół.

    Szalała jeszcze cenzura, gdy tymczasem w „Powściągliwości” ukazywały się teksty prof. Geremka, Pawła Śpiewaka, Ireneusza Krzemińskiego o nietolerancji, systemach totalitarnych. Nasz czytelnik dowiadywał się z lektury „Pipy” o Orwellu, filozofii i historii mało tolerowanej przez system. Cenzor „Pipy” zwany „Rudym”, z racji koloru włosów, był niezwykle czujny, uważał, że chcemy go przechytrzyć. I wcale się nie mylił! Negocjowali z nim Elżbieta Hudon i Jan Śpiewak. Z trudem wstrzymywaliśmy ataki śmiechu, podsłuchując ich rozmowy telefoniczne. Elżbieta czarowała go kobiecym zadziwieniem, Janek udatnie „rżnął głupa.” Wiele udało się przeforsować, chociaż z wydanej przez Biblioteczkę „Tygodnika Wojennego” książeczki zawierającej in spe zapisy cenzury z roku 1982 i 1984 wynika, że obok „Tygodnika Powszechnego” „Pipa” należała do najbardziej inkryminowanych przez cenzurę[5] tytułów w Polsce.

   Do „Powściągliwości” przyszłam nieco później niż moi koledzy, bo w 1984 roku. Redakcja mieściła się w trzypokojowym mieszkaniu na ósmym piętrze wieżowca przy Skwerze Kardynała Wyszyńskiego. Janek Dworak nie pracował już wtedy w „Pipie”, w 1983 odszedł do Przeglądu Katolickiego, gdzie został sekretarzem redakcji. Trafiłam do przytulnego ula warszawskiej opozycji, postrzeganego przez Urząd do Spraw Wyznań i SB jako kłębowisko żmij.

  „Powściągliwość” była wspaniała przechowalnią dla pracujących w niezależnej prasie. Nie zarabialiśmy tam wiele, ale też nie przepracowaliśmy się zanadto. Miało to swoje dobre strony – sporo czasu mogliśmy poświęcić na prace w naszych drugich redakcjach. W „Pipie” równolegle toczyły się dwa życia: podziemne i naziemne. Odbywały się więc kolegia, dyskutowaliśmy o tekstach, poprawialiśmy je i myślę, że staraliśmy się robić to solidnie. A na boku, często na klatce schodowej redagowaliśmy nasze podziemne gazetki. Zamawialiśmy artykuły, umawiali się na robotę. Każdy z nas gdzieś działał – praktycznie redakcja dzieliła się na tych którzy współpracują z „Tygodnikiem Mazowsze” albo z „Przeglądem Wiadomości Agencyjnych”. Niektórzy pisali do dwóch tych pism.

Do redakcji „Powściągliwości” przynosili systematycznie teksty: Lech Falandysz, Ireneusz Krzemiński, Piotr Matywiecki, Piotr Niemczyk, Monika Płatek. Andrzej Drawicz zjawiał się zawsze z pakunkiem ptysi z bitą śmietaną. Była to świetna okazja do kaptowania nowych autorów i zamawiania tekstów. Najcenniejszym łupem dla podziemnego drugoobiegowego „PWA” był Lech Falandysz, który pisywał sumiennie z numeru na numer felietony – szkoda tylko, że już w ostatnim okresie.

W 1984 roku nastąpiła zmiana na stanowisku naczelnego – ksiądz Walerian wycofał się do wydawnictwa a jego miejsce zajął ksiądz Jan Chrapek, który dopiero co przyjechał z Louwen. Mówił biegle w kilku językach, wykładał na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, osobiście znał Papieża i był specjalistą od środków masowego przekazu.

    Na pierwszym kolegium przyszły purpurat, ksiądz Chrapek patrzył na nas podejrzliwie. Co prawda, miał wcześniej sporo kontaktów z osobami świeckimi, ale my odbiegaliśmy od znanej mu normy. Zachowywaliśmy się normalnie, to znaczy jak zwykle przekrzykiwaliśmy się, kłócili, palili papierosy. Nowy naczelny w tym zwierzyńcu nieco się pogubił. Opowiadał jakieś historyjki o „wpuszczeniu w porzeczki”, frytki, które zwykł jadać często w Belgii nazywał ziemniaczanymi patyczkami. Nie wykluczam, że poraził go skład redakcji. Co prawda został przygotowany, że będzie miał do czynienia z bardzo różnymi ludźmi, dla których często nie było miejsca w Kościele polskim, ale chyba rzeczywistość przerosła wtedy jego najgorsze oczekiwania. Pewnie obawiał się też, czy uda mu się ujarzmić rozbrykany politycznie zespół. Strategia Kościoła i jego długo planowane zamierzenia nie zawsze pokrywały się z przekonaniami piszących do „Pipy” ludzi. Wzajemne przełamywanie lodów nie trwało długo. Jednym szło to lepiej, drugim gorzej. Z perspektywy czasu wszyscy uważamy, że wiele dobrego nauczyliśmy się od księdza Chrapka. Ale sądzimy też, że czas spędzony z nami nie był i dla niego stracony.

   W 1985 roku Marcel Łoziński zaproponował mi współpracę przy filmie o pogromie kieleckim robionym w podziemiu. Film można robić za podziemne pieniądze. Natomiast faktu jego kręcenia w żaden sposób nie da się ukryć. Namówiona przez Śpiewaka i Żakowskiego powiedziałam o tym księdzu Chrapkowi. Nie byłoby dobrze gdyby on jako ostatni od funkcjonariuszy MSW dowiadywał się, co robią jego pracownicy. Okazało się, że moi koledzy mieli rację. Już pierwszego dnia namierzyła nas w Kielcach służba bezpieczeństwa. Łażono za nami po mieście, ścigano samochodami. Niestety ubecy byli bezradni – samochód z dyplomatyczną rejestracją prowadziła żona Łozińskiego, wówczas attaché kulturalny ambasady francuskiej. Jeśli można tak powiedzieć, ksiądz Chrapek pobłogosławił moje zamiary. Myślę, że potrafił docenić naszą szczerość.

   Zespół rozpadł się zaraz po skończonych obradach Okrągłego Stołu. Ale jeszcze wcześniej ksiądz Jan Chrapek został Generałem Zakonu, a po paru latach Biskupem Radomskim. Odchodząc z „Pipy” nie mieliśmy najlepszego samopoczucia. Czuliśmy jak zdrajcy, którzy porzucają okręt, który pozwolił im w miarę spokojnie przedryfować przez lata osiemdziesiąte. Jacek Żakowski w filmie[6] o redakcji „Powściągliwości” użył metafory „łódź podwodna”. Atakowaliśmy z niej naszego przeciwnika wypływając na powierzchnię i pozostając w zanurzeniu. Ten łódź udostępnili nam księża Michaelici.

   Jacek Żakowski, Paweł Smoleński, Antoni Pawlak, Tomasz Burski zaczęli pracować w „Gazecie Wyborczej”. Jarek Szczepański, Janek Dworak i ja wróciliśmy do „Tygodnika Solidarność”, którego naczelnym został ponownie Tadeusz Mazowiecki.

Stanisława Domagalska (1946-2007) – pisarka dla dzieci i młodzieży, nauczycielka, dziennikarka, w latach PRL działaczka opozycji demokratycznej od jesieni 1990 roku pracowała w Polskiej Kronice Filmowej, autorka:Szkoda, że nie zamarza morze (1974), Przyszywany dziadek (1975), Coś (1977), Jeszcze nie teraz (1979), Kapeć (1981), Trzy piętra zwyczajnych przygód (1981), Bajki miejskie. Dzieciom w dniu ich święta (1985), Żegnaj smutku (1991); oraz filmów dokumentalnych: 1974 – Satysfakcja (scenariusz, wspólnie z Bohdanem Kosińskim), 1981 – Dzień dziecka (współpraca realizatorska), 1986 – Świadkowie (wywiad), 1994 – Łódź podwodna (realizacja), 1995 – Przystanek Borne (reżyseria, scenariusz), 2000 – Dar wolności (współpraca reżyserska), 2004 – Powstanie zwykłych ludzi (współpraca reżyserska), 2005 – Komitet na Piwnej. Opowieści (współpraca realizatorska), 2006 – Teraz wtedy (współpraca reżyserska).


[1] W stanie wojennym wprowadzono obowiązek zatrudnienia dla mężczyzn.

[2] W 1981 roku

[3] Przekonała ks. Moroza do nich obu Halina Bortnowska

[4] SB – Służba Bezpieczeństwa, czyli tajna policja polityczna w PRL

[5] Cenzura: Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk – centrala mieściła się w Warszawie przy ul. Mysiej.

[6] 1994 – „Łódź podwodna” realizacja i reżyseria Stanisława Domagalska