Księdza Jana przygoda z „Powściągliwością i pracą”, z dziennikarzami z różnych światów, czyli jak Go widzę i widziałem
Biskup Jan Chrapek (zginął w 2001 roku) był osobą dobrze znana wielu starszym dziennikarzom. Jego pierwsze kontakty z dziennikarzami, to czas, kiedy ksiądz Jan wrócił z Watykanu i zaczął pracę jako naczelny redakcji miesięcznika „Powściągliwość i praca”. To były lata stanu wojennego, czyli przełom 1983 i 1984 roku. Czyli był to czas upadania nadziei i czas braku perspektyw i wizji na zmianę w Polsce i całym bloku sowieckim.
Miesięcznik „Powściągliwość i praca” był reaktywowany w 1983 roku przez Wydawnictwo Michalineum. W ówczesnej redakcji pracowali Jan Śpiewak, który był mózgiem tej reaktywacji, Jan Dworak, pierwszy sekretarz redakcji, Lidia Dworak, Stanisława Domagalska, Piotr Krzywiński, Jacek Żakowski i kilku innych dziennikarzy – wszyscy zwolnieni z innych mediów po wprowadzeniu stanu wojennego. Pierwszy numer szykowano na pielgrzymkę Jana Pawła II w czerwcu 1983 roku, ale ostatecznie wyszedł dopiero we wrześniu. Za to silna ekipa redakcyjna była akredytowana i uczestniczyła w czerwcowej niezwykłej Papieskiej pielgrzymce. „Powściągliwość” miała być intelektualnym pismem skierowanym zasadniczo do studentów i młodej inteligencji. My też – mimo doświadczenia w pracy dziennikarskiej byliśmy wówczas młodzi. Pismo miało mieć podtytuł „miesięcznik młodych”. Ale komunistyczna cenzura postawiła stanowcze veto – żadnego zaznaczania, ukierunkowania na młodych w tytule nie będzie!
Redakcja miesięcznika mieściła się w wynajętym mieszkaniu na Skwerze kard. Wyszyńskiego. Robiliśmy zasadniczo wszystko – oprócz pisania, zamawiania i zbierania tekstów, szukania wspaniałych autorów i redagowania, również zajmowaliśmy się kolportażem. W drugim czy trzecim roku działania wspólnie z Jackiem Żakowskim jeździliśmy po Polsce przez Przemyśl, Katowice, Szczecin i Kołobrzeg moim dużym fiatem z ogromną przyczepą i rozwoziliśmy „Powściągliwość” do poszczególnych parafii. Udało się nam odbyć taki rejs po kraju z południowego wschodu na północny zachód i odwiedzić prawie 180 parafii. W niektórych przyjmowano nas bardzo serdecznie, w innych … w ogóle nas nie przyjmowano. Czasami wrażenia były wręcz traumatyczne.
Na pewno jednym z powodów niechęci było niezrozumienie. Nasza redakcja, nasz miesięcznik był po „Tygodniku Powszechnym” drugim pod względem ingerencji cenzury. Te informacje kolportował oczywiście Urząd ds. Wyznań, rozpowszechniali szkodząc nam funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, a to wielu księżom wówczas nakazywało szczególną ostrożność.
„Powściągliwość i praca” była pod szczególną opieką cenzury, ale dawała możliwość legalnego poruszania się po Polsce. A to wówczas nie było proste. Redakcja ze względu na ówczesną sytuację zakładała, że ma założony podsłuch. Stąd ze względów bezpieczeństwa panowały określone zasady zachowań. Było jasne, że w redakcji nie rozmawiało się o sprawach innych redakcji, czyli nielegalnie wydawanych pism w drugim obiegu. Za to zasadniczo wszyscy wiedzieli o sobie, że poza legalną pracą i zatrudnieniem w „Powściągliwości i pracy”, każdy pracuje w nielegalnych redakcjach. „Powściągliwość” niemal dla wszystkich była przykrywką. A pamiętać trzeba, że to był czas – od wprowadzenia stanu wojennego – w którym istniał obowiązek zatrudnienia dla mężczyzn! Czyli każdy młody musiał mieć w dowodzie jakieś miejsce zatrudnienia. My mieliśmy etaty w wydającym miesięcznik wydawnictwie Michalineum. Dziennikarze nasi nielegalnie pracowali m.in. w „Tygodniku Wojennym”, później „Przeglądzie Wiadomości Agencyjnych”, w „Tygodniku Mazowsze”, w miesięczniku „Górnik Polski” i w kilku innych.
Sam miesięcznik, każdy numer podlegał przed wydrukowaniem trzem cenzurom: państwowej (tzw, Mysia, bo tam była centrala), kościelnej i wojskowej. Kościelnej w okresie, gdy naczelnym był ksiądz Jan Chrapek, to zasadniczo nie odczuwaliśmy. Zajmował się tym on i robił to bardzo sprawnie. Problemy zaczęły później, w czasie gdy odszedł z redakcji i został Generałem zakonu. Bardzo często dowiadywaliśmy się, że Michaelici dostają ultimatum od ówczesnej władzy – albo redakcja wycofa jakiś tekst, albo nie będzie przydziału na cegły czy coś innego, co było potrzebne do budowy kościoła czy drukarni.
Naczelnym ksiądz Jan został w końcu 1983 roku. I trzeba powiedzieć szczerze, że nie czekaliśmy na Niego z otwartymi ramionami. Jedyne, co o Nim wiedzieliśmy, to to, że przyjedzie jakiś młody ksiądz z Rzymu, gdzie był wiele lat i zrobił doktorat z teorii mediów. Obawialiśmy się, że zniszczy naszą samodzielność. Ale już pierwszy miesiąc z księdzem Chrapkiem był dla nas zaskoczeniem. Często bywał śmieszny, bo zdarzało się, że miał problemy z wypowiadaniem się, czasami po prostu brakowało mu słów, szczególnie fachowych. Znał je po włosku, po angielsku czy francusku, ale o polski odpowiednik musiał pytać. I pytał. I nie obrażał się za uśmiechy. Wynikało to z Jego długoletniej nieobecności w Polsce i faktu, że fachowe przygotowanie do pracy w mediach zdobywał za granicą. Był doskonale przygotowanym teoretykiem dziennikarstwa, ale bieżącej roboty – szczególnie w warunkach, jakie panowały w Polsce w 1983 czy 1984 roku musiał się po prostu uczyć. I uczył się chętnie. Po kilku miesiącach okazało się, że nasze obawy były całkowicie nie uzasadnione, a ksiądz Chrapek to był partner wysokiej klasy. Choć na początku mieliśmy wrażenie, że się nas bał. Fakt, że był to lęk wzajemny. Ale od samego początku pytał, rozmawiał, kazał sobie wszystko tłumaczyć. Bardzo szybko się adaptował. W zasadzie ciągle był w redakcji i po prostu pracował. Cała redakcja bywała naprawdę często. Szczególnie jak na miesięcznik, wychodzący de facto średnio przez dziesięć miesięcy w roku. Lubiliśmy tam bywać. Redakcja gromadziła wielu ludzi spoza Warszawy, z całej Polski.
A z księdzem Chrapkiem nie było tak, że on czegoś nie rozumiał. Mógł nie rozumieć, ale gdy nie wiedział, to pytał i się uczył. Intelektualnie „Powściągliwość i praca” za czasów ks. Jana miała wysoko postawioną poprzeczkę. On ją podnosił i zmuszał nas do stałej dyskusji. Był pytającym inspiratorem. Spotkania redakcyjne polegały na wymianie poglądów. Mówiliśmy o każdym tekście, bo wiele myśli trzeba było podawać trochę na okrągło, by przebić się przez cenzurę. To bardziej były to prawdziwe dyskusje. Zwłaszcza, że wiele publikowanych tekstów było trudnych, poważnych i ważnych. Wiele z nich publikowanych w tamtym czasie nie było prostych do przewalczenia. Z każdym wiązało się większe, lub mniejsze ryzyko.
Był np. taki tekst Bronisława Geremka o spisku trędowatych we Francji na początku XIV. Autor opisał wydarzenie z początku XIV wieku, z lat 1300-nych. Historia była zasadniczo prosta: grupa trędowatych postanowiła zatruć wszystkie studnie w Europie, tak by wszyscy nie-trędowaci stali się trędowatymi. O całej historii było wiadomo jedynie z zachowanych akt sądów biskupich. Wynika z nich, że na skutek przesłuchań i tortur trędowaci się do spisku przyznali, zostali skazani i spaleni na stosach. Jednak tego, czy taki spisek był w rzeczywistości nie wiemy, bo wiemy o nim jedynie z akt sądowych. To był pięknie napisany esej historyczny, z niebywale trafną analogią do ówczesnych procesów politycznych ludzi „Solidarności”, podziemia i istoty panującego sytemu. Cenzura doskonale rozumiała, że po pierwsze ten tekst jest o XIV wieku, ale przesłanie dotyczy połowy lat 80. XX wieku. A po drugie – cenzura nie chciała się przyznać do tego, że ma „zapisy” (zakaz publikowania) określonych ludzi i na tej liście jest – było prof. Bronisław Geremek. Walka o puszczenie eseju trwała trzy miesiące. W końcu puścili tłumacząc się tym, że nie mogą znaleźć paragrafu podpierając się którym, by mogli tekstu nie puścić.
I rola księdza Chrapka prowadzącego tę i wiele podobnych dyskusji w cenzurze na Mysiej, czy w Urzędzie do spraw wyznań, była nie do przecenienia. Umiał, chciał z nimi negocjować i udawało mu się to wyśmienicie. Pisaliśmy i publikowaliśmy teksty najróżniejszych autorów na najróżniejsze tematy. O filozofii, etyce, wychowaniu, religiach, Starym Testamencie, Torze i Korze – Jackowskiej. O Jej zdjęcie trwała walka wewnętrzna – wedle niektórych księży Kora w ręczniku była przekroczeniem granic dobrego obyczaju.
Urząd ds. wyznań – korzystając rzecz jasna z informacji od tajnej policji czyli Służby Bezpieczeństwa – często próbował wpływać na Michaelitów, żeby … zmienili sobie skład redakcji, żeby redakcja była bardziej kościelna, bo – jak twierdzono – ludzie, którzy w redakcji pracują mają słabe, albo żadne związki z Kościołem. I tu trzeba oddać wielką cześć księdzu Janowi. On uważał, że aby stwierdzić coś takiego, trzeba by każdemu zrobić wiwisekcję, albo być Panem Bogiem. Nigdy nie wiadomo, co siedzi w sercu drugiego człowieka. Ksiądz Jan wiedział doskonale, że wielu z członków redakcji do Kościoła podchodziło ostrożnie, żeby nie powiedzieć, że z rezerwą. Szczególnie, co do praktykowania, ale ksiądz Jan Chrapek nas o to nie pytał. Był człowiekiem, który oceniał ludzi na podstawie działań, zachowań, wartości człowieka, a nie na podstawie etykietki. Rozumieliśmy Jego oczekiwania prosto – ważne było to, po której człowiek jest stronie, uczciwości czy zakłamania, życiowego przede wszystkim. To był taki czas, w którym to, co robiliśmy legalnie i nielegalnie, robiliśmy uczciwie, rzetelnie, z dużym poczuciem obowiązku za Polskę. Bez patosu, ale tego byliśmy pewni, że tak właśnie działamy. I w tym nas ksiądz Jan wspierał.
Wiele w redakcji mówiliśmy o Kościele. Kiedyś jeszcze ksiądz Jan Chrapek zabrał całą redakcję na wycieczkę (pielgrzymkę?) do wielu michalickich miejsc – Miejsce Piastowe, Stalowa Wola i kilku innych ośrodków. Podróżowaliśmy starą turkoczącą nyską, głośną i trzęsącą, bo przerobioną na diesla. Najciekawsza była sama podróż, dyskusje, i różne komiczne sytuacje, bo nie wszyscy byli biegli w kanonach obyczajów i zachowań życia zakonnego, a zdarzało się nam spać po michalickich klasztorach. Ksiądz Jan nigdy nie prowadził z nami „nawracających rozmów”. Nie przypominam sobie rozmowy, która byłaby wprost, czy na okrągło zadanym pytaniem, czy ktoś jest wierzący, czy praktykujący, czy może ktoś jest nieochrzczony. Może to nawet my w redakcji sami bardziej zadawaliśmy sobie pytanie, czy to Księdza Jana fascynował taki szalony zespół, czy nie był ciekawy, kim jesteśmy. Choć o brak tej ciekawości Go nie podejrzewaliśmy. Po prostu miał swoją mądrość i interesowali Go ludzie tacy, jakimi byliśmy. Dawał przyzwolenie na stan faktyczny, akceptował na nas takimi, jakimi byliśmy i jestem pewien, że skoro nas lubił, bo nas polubił i lubił, to widocznie szukał w nas tego dobra, jakie potrafiliśmy dać…
Jestem przekonany, że doskonale wiedział, kto z nas jest kim, wiedział, kto miał jaką historię za sobą, ale nigdy się o szczegóły nie dopytywał. Bo On taki właśnie był. Nie sądzę też, by o pewne rzeczy nie pytał, bo mu do głowy nie przychodziły. W końcu Urząd ds. Wyznań – z pomocą Służby Bezpieczeństwa – dawał mu na talerzu nasze grzechy przeszłe i obecne, na pewno zdecydowanie wyolbrzymione. Sam ksiądz Jan się śmiał o targach w sprawie przydziału cegły w zamian za np. niepublikowanie jakiegoś tekstu. Wiedzieliśmy, że proponowano Mu „oczyszczenie” redakcji. Ale On był bardzo mądry i czekał. Jacek Żakowski użył kiedyś określenia o naszym ówczesnym zespole, że byliśmy „odporni na Kościół”. Ksiądz Jan to wiedział, ale też uwielbiał słuchać naszych opowieści z wyjazdów z miesięcznikiem na prowincję, bo opowiadaliśmy mu to, jak postrzegaliśmy ówczesny – z połowy lat 80. – Kościół prowincjonalny.
Dla mnie niezwykle ważne było to, że ksiądz Jan – kiedy była potrzeba – to chrzcił i nie pytał o papiery, ani dziecka, ani rodziców. Tak też było z odprawianiem mszy za umarłych, czy zmarłych. To był częsty temat. Ksiądz Jan Chrapek mówił, że go nie obchodzi, czy zmarły był wierzący, czy nie, czy był ochrzczony, czy nie. Jeśli On, ksiądz Jan chce za kogoś odprawić msze, mszę w intencji tego kogoś, to odprawia. To nie było powszechne stanowisko prezentowane w Polsce w Kościele katolickim. Raczej to było bardzo rzadkie stanowisko. Tak w latach 80-ych, jak i później.
Ksiądz Jan opuścił nas w roku 1986. On poszedł w „generały”, ale to był już trochę inny czas w Polsce. Zaczęła upadać perspektywa tego że, coś się przewali, że uda się coś jeszcze zmienić. We wrześniu 1986 władza ogłosiła amnestię i wypuszczono niektórych więźniów ludzi „Solidarności”. Więźniów siedzących za prowadzenie podziemnej działalności opozycyjnej, siedzących – jak np. Tadeusz Jedynak ze Śląska z zarzutami, za które groziła również kara śmierci. Podziemie zaczynało zamierać, ale podziemna prasa działała dalej. Coraz więcej ludzi zaczynało kombinować, jak tu normalnie żyć … dziennikarze „Powściągliwości” w jakimś sensie także. A w takim czasie uważaliśmy, że teksty publikowane w miesięczniku może świata nie zbawią, ale ich przesłania są były bardzo ważne. Pobudzały do myślenia.
I wówczas to Ksiądz Jan zaakceptował wówczas nasz kolejny pomysł, mianowicie stworzenia Towarzystwa Przyjaciół „Powściągliwości i pracy”. Władza zaczynała odpuszczać i dopuszczać tego typu działania. Oficjalnie miało to być towarzystwo czytelników miesięcznika, natomiast w naszej koncepcji od początku miał to być zalążek ruchu społecznego. Udało się dlatego, że „Towarzystwa” gromadziło dosyć dużą liczbę osób. Wyjeżdżaliśmy w różne miejsca, organizowane były spotkania w duszpasterstwach itp. Powstał znaczący ruch społeczny. Wielu członków redakcji i działaczy Towarzystwa zasiadło w lutym 1989 roku przy Okrągłym Stole, wielu zaangażowało się publicznie w 1988 i 1989 roku. Mieliśmy na to przyzwolenie Księdza Generała już wówczas. Zaakceptował pomysł i przystał na to, by Towarzystwo stało się drożdżami „oficjalnego” życia społecznego. Mieliśmy pełne przyzwolenie z Jego strony na prowadzenie takiej działalności edukacyjno-wychowawczej oraz de facto społeczno-politycznej.
Nie utrzymywaliśmy ze sobą w późniejszych latach specjalnie zażyłej znajomości. On poszedł w „biskupy”, wielu z nas w działalność polityczną, a prawie wszyscy w działalność redakcyjną w innych dużych redakcjach. I – mimo, że mieliśmy pewnego rodzaju wyrzuty sumienia, że porzuciliśmy „powściągliwość i pracę” w momencie, kiedy wybuchała i wybuchła wolność – to nigdy nie usłyszeliśmy i nie odczuliśmy żalu czy pretensji ze strony Biskupa Jana.
Trzeba też podkreślić, że wielu z nas było z księdzem Generałem Biskupem Janem w kontakcie. Doskonale wiedziałem, że w każdej mogę zadzwonić, poprosić o spotkanie, czy pomoc i że On by się natychmiast zgodził. Miałem taki moment – byłem wówczas wicedyrektorem Telewizyjnej Agencji Informacyjnej TVP, czyli odpowiadałem za informację – kiedy wybuchła „afera” z „Panem-Papieżem”. Zostałem w nią wplątany, bo odpowiadałem za przygotowanie obsługi wizyty Jana Pawła II we Lwowie. Afera była głośna, bo zainteresowały się nią gazety i opisywały szeroko, jak to wielki jest skandal, kiedy ktoś pisze o Janie Pawle II per „Pan Papież”. Biskup Jan był pierwszą osobą, do której zadzwoniłem z prośbą o radę. Zalecał spokój, przeczekanie. Pamiętam to Jego „psy szczekają, karawana jedzie dalej!”
Pamiętam też dobrze moją z Nim rozmowę tego dnia, w którym zdarzył się wypadek. Byliśmy po obiedzie wieńczącym obchody Dnia Papieskiego. Staliśmy koło „Zachęty” przy samochodzie Biskupa Jana i rozmawiałem z Nim o kilku trudnych dla mnie sprawach w pracy w TVP. Problemy były zawiłe, nie tylko fachowe, czy duchowe, raczej po prostu nacisków politycznych i dotyczące spraw personalnych. A On mi wówczas tak po prostu odpowiedział, że mam przemóc to wszystko i pozostać w TVP, bo „jest ważne, żebyś tam był. Bo dziś – mówił wtedy w październiku 2001 roku – to nie jest tak jak w latach 80-ych, kiedy było jasne, po której się jest stronie i co się robi. Teraz – mówił mi – teraz trzeba BYĆ, bo różni ludzie są potrzebni. A ważne jest to, żebym wiedział, że robisz to, co robisz, a wiem, że robisz uczciwie.”
Tego Jego zdania nie zapomnę nigdy. Moje rozumowanie wówczas było takie, że On, człowiek w Episkopacie odpowiedzialny za media, chce mieć niejako swojego człowieka, swojego zaufanego człowieka, który nie dopuści do świństw. Po tej rozmowie pod Zachętą On odjechał, ja odszedłem, czułem się wysłuchany, ale odpowiedzi prostej nie dostałem, dostałem kolejną porcję uwag do przemyślenia.
Pracowałem wówczas na Placu Powstańców w Telewizyjnej Agencji Informacyjnej. Siedziałem przy komputerze i nagle, dwie godziny po tej rozmowie zobaczyłem pojawiającą się w szpiglu „Wiadomości” – największego wówczas programu informacyjnego – wiadomość – biskup Chrapek nie żyje – zginął w wypadku na trasie do Radomia. Dwie godziny wcześniej stałem z nim trzysta metrów od miejsca, w którym siedziałem i z Nim rozmawiałem. …
W drodze powrotnej z Radomia z pogrzebu Biskupa Jana, wymyśliliśmy w samochodzie to, że trzeba uhonorować Biskupa nagrodą dla dziennikarzy. Szczególnie, że z pomysłem jakiejś formy nagrody dla dziennikarzy już się nosił On sam. Jego sposób działania polegał na tym, że On sam miał sto pomysłów, rzucał je, ale nie chciał być ich wykonawcą. Być może wynikało to z tego, że wolał, by realizowali je inni, a może chodziło mu o to, by robili to świeccy. Może nie chciał, by wyszło to z Jego ręki, że to jest Jego pomysłu nagroda. W rozmowach z Nim wcześniejszych wiedzieliśmy, że nie chciał jej zawężać wyłącznie dla środowiska związanego z Kościołem. Bo mogę zdaje mi się twierdzić, że On sam był daleki od tego, że jedynie Kościół ma monopol na określanie definicji dobra i prawdy, szczególnie w mediach. Tak też w gronie założycieli – już po Jego śmierci – wychodziliśmy z założenia, że jeśli ta nagroda wychodzi „od dołu” ze środowiska dziennikarskiego, to znaczy, że nie zamyka się na nikogo, na żadne media. Ale „Ślad” powstał dopiero po tym, jak od nas odszedł. Nagle, niespodziewanie i niepotrzebnie. Zostawił swój ślad i wydaje mi się, że zostawił też przesłanie, by ten Jego Ślad hołubić, kultywować i pielęgnować.
Biskup Jan Chrapek – według mojego rozumienia Jego osoby i Jego działania – w swym myśleniu był daleki od dzielenia świata na religijny i świecki, na chrześcijański, czy katolicki i pozostały. Tak, jak dla Niego ważni byli ludzie innych wyznań, to dla Niego media były mediami w ogóle. Pracował nad całością, a był autentycznie zachwycony chrześcijaństwem, katolicyzmem. Ale nie dzielił świata i chciał, by chrześcijańskie wartości do świata ludzi świeckich przenikały.
Jarosław J. Szczepański