Dobra nie zbudujemy siłą
Z biskupem Janem CHRAPKIEM – o dzisiejszych polskich zmorach i nadziejach – rozmawia Jacek Żakowski
Artykuł ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 15 stycznia 1994 roku. Publikujemy go dzięki uprzejmości redakcji. Inne teksty „Gazety Wyborczej” na serwisie www.wyborcza.pl
– Z okazji dziesięciolecia wydawanego przez księży michalitów miesięcznika „Powściągliwość i Praca” spotkaliśmy się ostatnio w grupie ludzi, którzy w latach 80. z głębokim przekonaniem mówili o sobie “my”, choć przecież byli wśród nas nie tylko wierzący.
Rok 1989 rzucił nas w różne strony. Ksiądz został biskupem, ktoś z nas był szefem polskiej telewizji, ktoś rzecznikiem Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, ktoś założył prywatną firmę, ktoś pracował w “Gazecie Wyborczej”, ktoś inny w Radiu Wolna Europa. Kiedy mieliśmy się spotkać po tych kilku latach, miałem poczucie, że granica dzieląca “my” od “oni” nie biegnie już wokół, lecz pomiędzy nami.
– To kim by teraz dla pana byli “oni”?
– Na przykład nie znany mi autor tekstu w dzisiejszej “Powściągliwości i Pracy”, piszący, że niektórzy twórcy pisma odeszli i że on ich nie żałuje.
– Ja jednak mam poczucie, że my, ludzie “Powściągliwości”, wciąż jesteśmy ludźmi tych samych tęsknot.
– Jakich tęsknot?
– Przede wszystkim jest to tęsknota za Bogiem, Prawdą, prawdziwie rozumianą wolnością i za demokracją, pojmowaną nie jako anarchia czy dyktatura większości albo mniejszości, ale jako otwartość, solidarność życiowa, szacunek dla odpowiedzialności.
Mam wrażenie, że dziś łączy nas także niezadowolenie z tego, że nie jesteśmy tacy, jacy chcieliśmy być. Mamy poczucie winy. Przecież w najcięższych latach zawsze byliśmy razem, a w obliczu wolności jednak się podzieliliśmy, zaczęliśmy się podejrzewać. Podzieliła nas podejrzliwość, która nie ma nic wspólnego z roztropnością.
DIABEŁ NASZYCH CZASÓW
– Jaka podejrzliwość?
– Podejrzliwość, która przede wszystkim wynika z niewiary w ludzką dobroć, z poczucia zagrożenia ze strony wszystkich i ze spiskowego postrzegania dokonujących się przemian. Chociażby: “Ktoś się z kimś dogadał pod stołem, żeby mnie oszukać, wykorzystać”.
Logice podejrzeń doskonale sprzyja zideologizowany sposób myślenia. Nawet nasza wiara w wielu wypadkach tej ideologizacji uległa. Nasze sposoby myślenia, oceniania, działania są uzasadniane przez ideologiczne cele. Więc podejrzewamy się nawzajem, że nawet ci, którzy dziś chcą iść tą samą drogą, w gruncie rzeczy dążą do innych celów. Pytamy więc podejrzliwie: jaki on ma cel? To praktycznie uniemożliwia prawdziwy, szczery dialog.
Ideologizacja jest wielkim dramatem naszych posttotalitarnych czasów, ale problemem podstawowym jest nieufność wobec siebie nawzajem, niewiara w obiektywne Dobro i w pokłady dobra u drugiego człowieka. Nie próbujemy rozdmuchać obecnego w nas promyka dobra, ale skupiamy się bardzo często jedynie na piętnowaniu i karaniu tego, co w innych uważamy za złe. To jest potężny problem polskiej mentalności, polskiej polityki i także polskiej religijności.
– Jak to się mogło stać w kraju tak katolickim, skoro miłosierdzie i wiara w ludzką dobroć są przecież podstawowymi elementami chrześcijańskiej wizji świata?
– Można się tylko zastanawiać, co by było, gdyby nasza wiara i ta chrześcijańska tęsknota za dobrym światem nie temperowały pokładów podejrzliwości, agresji, wrogości, niesionych przez dwudziestowieczne ideologie totalitarne, przez egoizmy nacjonalistyczne, klasowe, grupowe.
Dziś te chrześcijańskie tęsknoty są naszą wielką szansą, tylko musimy je z siebie wydobyć, oczyścić jak stare złoto i ukazać. To jest wielka szansa dla duszpasterskiej pracy Kościoła – żebyśmy nauczyli się dostrzegać w sobie nawzajem dobro i nim się obdzielać.
Tymczasem zaczęliśmy się nawzajem podejrzewać, a potem oskarżać i zwalczać. Jakbyśmy nie rozumieli, że w ten sposób zdradzamy nasze chrześcijańskie powołanie. Powszechna podejrzliwość rodząca agresję i nienawiść nie jest przecież tylko owocem ideologii. To jest zawsze znak obecności diabła.
– Diabeł naszych czasów?
– Nie tylko naszych czasów, ale myślę, że dzisiaj jest to najbardziej widoczny sposób działalności diabła. To diabeł wmówił przecież Pierwszym Rodzicom, że Bóg ich okłamuje, i zatruł ich jadem podejrzliwości. Od tego się zaczęła utrata Raju. A dziś od podejrzeń zaczynają się niemal wszystkie nieszczęścia, kryzysy, zimne i gorące wojny. Także ostatnie polskie nieszczęścia od nich się zaczęły. Więc teraz wstydzimy się naszej podejrzliwości.
– I Ksiądz Biskup się rzeczywiście tych podejrzeń wstydzi?
– Tak, bo one sprawiły, że w euforii wolności ponalepialiśmy sobie naklejki i daliśmy się im uwieść. Sami w nie uwierzyliśmy i dziś przez nie na siebie patrzymy. A jedyną prawdziwą nalepką jest przecież to, że jesteśmy braćmi w Chrystusie i dziećmi tego samego doświadczenia dziejowego.
Ten wstyd łączy dziś nie tylko pana i mnie, ale też wielu ludzi naszego doświadczenia, naszego pokolenia, formowanego przez pragnienie życia w Prawdzie, tamtą ,Solidarność’ oraz przez sprzeciw wobec zła, jakim między innymi był stan wojenny.
– Co to za nalepki?
– “Klerykał”, “antyklerykał”, “liberał”, “endek”, “komuch”, “udek”, “agent”, “fundamentalista”, “postępowiec”, “konserwatysta”. Dziś trudno nam przez nie zobaczyć “człowieka”, a nawet usłyszeć jego słowa. A ludzie się zmieniają, dojrzewają tak samo, jak zmienia się świat wokół nich, i nigdy nie składają się tylko z tego jednego, nalepkowego wymiaru.
Stoi więc przed nami wszystkimi w tym kraju imperatyw pokonania nalepek, podejrzliwości, uprzedzeń i uwierzenia w odkupieńczą miłość Chrystusa. Ja szczerze wierzę, że różnice między nami są w gruncie rzeczy pozorne albo nieistotne i razem możemy bardzo dużo zrobić. Nie dlatego, że jednakowo myślimy, ale dlatego, że pan, dziś dziennikarz “Gazety Wyborczej”, i ja, katolicki biskup, mamy jednakowe pragnienia przekraczania samych siebie i własnych ograniczeń. A wspólnota doświadczeń i wielkich pragnień Nieskończoności jest dużo ważniejsza od wspólnoty myśli.
Będziemy pokoleniem zniszczonym, przez siebie samych zmarnowanym, jeżeli my wszyscy nie odważymy się powiedzieć: pogubiliśmy się w całym tym bigosie ostatnich czterech lat, spróbujmy jeszcze raz odnaleźć to, co w nas podobne, jeszcze raz się spotkać, solidarnie pomyśleć o naszych losach i otworzyć się na naukę Chrystusa, który najlepiej zna tajniki naszego serca i naszego pogubienia.
Nie przeskoczymy problemów, przed którymi stoimy – gospodarczych, politycznych, psychicznych – jeżeli nie dokonamy samooczyszczenia z przeszłości ostatnich lat, jeśli nie przeprowadzimy głębokiego rachunku sumienia i nie podejmiemy dzieła zadośćuczynienia. Już nie z czasów komunizmu, ale z tego, jak przeszliśmy próbę wolności. Jeżeli nie zrozumiemy naszych tęsknot, jeżeli ich nie nazwiemy i jeżeli się wokół nich nie spotkamy, to one nas zeżrą. Dlatego mówię o solidarnym myśleniu i działaniu jako o imperatywie dla nas wszystkich. Najgłębiej rozumiana solidarność powinna być formą naszego bycia razem, odbudowywania zniszczonej przeszłości i naszych szlachetnych dążeń, woli współpracy dla dobra wspólnego, jakim jest Polska.
– Szkoda, że tej rozmowy nie odbyliśmy dwa lata temu, bo może zdołalibyśmy uniknąć kilku bolesnych nieporozumień, a może i paru nieszczęść. Z drugiej strony, może dobrze, że się wówczas ta rozmowa nie odbyła, bo integryści pewnie by Księdza ukamienowali.
– Ja sam nie wiem, czy dwa lata temu umiałem w taki sposób myśleć. Przecież człowiek dojrzewa do pewnej świadomości. Może wtedy ja też jeszcze za bardzo się cieszyłem tymi laleczkami wolności, które dopiero co otrzymaliśmy od losu. Zazdrośnie pieściliśmy i wyrywaliśmy je sobie.
Wychodząc z dżungli niewoli nie umieliśmy się poruszać po labiryncie wolności. Labirynt ma swoją logikę. Żeby tę logikę odkryć, trzeba odpowiedzialnie podjąć pewien wysiłek. A my po prostu nie zdobyliśmy się na to. Zaczęliśmy po tym labiryncie biegać, nie zastanawiając się specjalnie, jak iść, żeby wyjść. Co gorsza, żeby przejść go na skróty, rąbaliśmy ściany, próbując arbitralnie dekretować dobro. Wydawało nam się, że skoro jesteśmy u siebie, wszystko nam wolno. Przez to anarchizowaliśmy życie i czyniliśmy labirynt jeszcze bardziej niezrozumiałym. Wreszcie tę logikę zniszczyliśmy i wtedy zaczęliśmy tęsknić za dżunglą.
19 września [wybory parlamentarne 1993, parlament] pomógł nam zobaczyć, że nie potrafimy się poruszać w labiryncie demokracji, bo zamiast z pokorą odkrywać jego logikę, próbowaliśmy narzucić światu nasze – czasem bardzo słuszne, a czasem zupełnie nieszczęśliwe – pomysły. Dopiero dziś widzimy, jaka to była dziecinna i niebezpieczna zabawa. Nie mówię tego w tonie krytyki, ale w kategoriach bolesnego doświadczenia. Ten dzień pokazał nam, jak bardzo się myliliśmy.
ZŁUDNA WIARA W DEKRETY
– “Myliliśmy się” co do czego?
– Przede wszystkim co do siebie. Wydawało nam się, że jesteśmy wspaniali, że wszystko potrafimy od razu osiągnąć.
– Ale chyba też trochę co do tego, czego inni od nas oczekują? – Bo zamiast słuchać, wykreowaliśmy się na przywódców, którzy wszystko wiedzą i za którymi wszyscy muszą iść. Nie wiem, czy w ogóle byliśmy gotowi słuchać innych. Obawiam się, że chcieliśmy słuchać tylko siebie samych.
– A z innymi porozumiewać się głównie językiem prawnych zakazów i nakazów.
– Bo jednak potężne było przekonanie, że nowy, sprawiedliwy, dobry porządek można zadekretować. Myślę, że i dziś jeszcze nie do końca rozumiemy, że dobro musi być przede wszystkim w ludziach, a prawo stanowione jest kwestią wtórną. Bogaty wewnętrznie człowiek potrafi nadać prawnym przepisom ducha twórczej inspiracji.
– Czy to jest wniosek płynący z ostatnich wyborów także dla Kościoła?
– Kościołowi w Polsce Papież wciąż to przypominał. Ewangelia też nam to mówi, ale 19 września pokazał, jacy naprawdę jesteśmy i jak bardzo silna jest potrzeba rozniecania w ludziach wrażliwości na Prawdę, Dobro, Miłość. Kto tylko sam to odczuwa, ma obowiązek rozniecać w ludziach pozytywnie rozumianą czujność i wzbogacać wrażliwość, czyli uczyć. Ale uczyć to nie znaczy pouczać i zarządzać: ja, nauczyciel, tak ci mówię, a tyś jest głupi i masz mnie słuchać! Uczyć to bardzo dużo słuchać i próbować sobie nawzajem odpowiadać na to, co w ludziach jest pytaniem. Trzeba tych odpowiedzi szukać wspólnie. I czasem to wspólne szukanie jest najistotniejsze.
Znów popełnilibyśmy wielki błąd, gdybyśmy dziś próbowali sobie wmówić, że nie myliliśmy się, że to tylko wina jakiegoś złego losu, który zwrócił się przeciwko nam – sprawiedliwym i nieomylnym. Ale zacząć musimy od odrzucenia podejrzliwości, która zniszczyła najwięcej. Jeżeli będziemy w niej trwali, stracimy nasz Raj tych historycznych możliwości, które Opatrzność nam dała.
– Myślę, że już nasz Raj straciliśmy i chyba właśnie za nim teraz tęsknimy. Przez te lata Kościół, który kiedyś łączył, zaczął ludzi dzielić. Jeszcze w 1989 roku do Raju wtargnęła atmosfera niechęci, wrogości, podejrzliwości, a ludzie, którzy ją wnosili, wysoko podnosili swoje katolickie sztandary. Nie miał Ksiądz wrażenia, że dzieje się coś niedobrego, że trzeba się temu przeciwstawić?
– Nie. Wtedy wydawało mi się, że dokonuje się tylko odmrożenie starych podziałów, które przetrwały w jakichś podskórnych nurtach. Te narastające podziały i rosnącą wrogość wobec Kościoła uważałem za znak naszych poszukiwań i naszego dojrzewania. Może za mocno ufałem, że to wszystko minie jak dziecięca choroba. Nie myślałem tak radykalnie jak na przykład pan prezydent, ale w gruncie rzeczy czułem podobnie jak on: musimy się podzielić, żeby stworzyć coś prawdziwie nowego.
– Ja miałem wrażenie, że ludzie, którym Kościół udzielał publicznego mandatu, zachowują się jak uczniowie czarnoksiężnika. Przez lata karmili siebie i swoich słuchaczy pięknymi, wielkimi ideami, a teraz uwierzyli, że może są one piękne, ale niepraktyczne i że wkraczając do brudnego świata polityki trzeba je porzucić.
Tylko tak potrafiłem sobie wytłumaczyć to, że ludzie, dla których Ewangelia jest ważną prawdą, wnosili do polityki tyle frustracji, agresji, żądzy zemsty i złości wobec innych. – Ja myślałem, że to jest nieuniknione odreagowanie krzywd oraz reakcja na agresywną postawę tych, którzy straszyli Kościołem. Myślałem, że to szybko minie i że za bardzo nas nie zmieni. Mieliśmy przecież wielki pozytywny kapitał, gromadzony przez wiele lat.
PAPIEŻ KOCHANY I NIE SŁUCHANY
– Ale jednak ten kapitał Kościoła i “Solidarności” gwałtownie topniał.
– To nie było takie widoczne. Więcej – to się nam nie wydawało możliwe. Na Jasnej Górze Papież mówił: “Czuwajcie!”, ale my daliśmy się uśpić magią naszych rzeczywistych i pozornych sukcesów. Triumfem wolności.
Podejrzliwość spowodowała deformację pojęcia czujności. Czuwanie to nie tylko ostrożność, ale przede wszystkim nieustanna gotowość dostrzegania dobra w innych i w całym otaczającym nas świecie. A kiedy nasza czujność zamieniła się w podejrzliwość, przestała być twórcza. To zaważyło na całym naszym świecie – także na polityce, która skupiła się na tropieniu spisków.
Ontologicznie jest to najgorszy skutek odrzuconych formalnie ideologii, największy sukces zła, które nazywamy diabłem. Dopóki tego nie zwalczymy, nie zbudujemy niczego dobrego wokół siebie.
– Ten nurt podejrzliwości jest niepokojąco silny także wśród katolików duchownych i świeckich.
– Nawet ostatnio jakiś zacny i zasłużony kapłan mówił mi, że “przede wszystkim musimy tropić i niszczyć złe nurty, które napływają z Zachodu”. To jest ślepa uliczka. Tropmy i wzmacniajmy dobre nurty, a wtedy siłą faktu odsuniemy złe. Wzmacniajmy dobro, zamiast wciąż tylko walczyć ze złem. Widząc zło, przylgnijmy bardziej do dobra.
Przecież kiedy do Chrystusa przyszła jawnogrzesznica, On wydobył z niej dobro. Pomógł jej w Jego świetle zobaczyć blask Prawdy, której na imię godność osobowa i miłość. Dla nas wszystkich przypowieść o Samarytance i jawnogrzesznicy powinna być wielką lekcją patrzenia życzliwie na innych ludzi i krytycznie na siebie samych.
My jednak straciliśmy czujność – także wobec siebie. Wszyscy. Nie dostrzegaliśmy dokonujących się zmian, a przez to zbyt wolno uczyliśmy się żyć w nowej sytuacji, nie umieliśmy na nią reagować. To jest klucz do zrozumienia tego, co się dokonało mimo papieskiego ostrzeżenia.
– Bo ten Papież jest w Polsce kochany, ale nie znany, albo raczej nie słuchany.
– Pamiętam, że pan to napisał w latach 80., i myślę, że wciąż jest to prawdziwe. Polski Papież jest chlubą Polaków, ale go nie dość uważnie słuchamy, a w każdym razie słuchamy dużo mniej, niż oklaskujemy. Przestaliśmy widzieć w Papieżu sumę naszych tęsknot i naszego proroka, który mówi nam ważne rzeczy. Niektórzy nawet posunęli się do oskarżeń w stosunku do Papieża. To bardzo bolesna rana w naszym stosunku do Ojca Świętego.
– A może od początku w polskiej świadomości Papież był przede wszystkim ikoną – sumą emocji zastępujących intelektualne treści? Kiedy mówił rzeczy najprostsze i całkowicie oczywiste – choćby to, że bez niepodległej Polski nie może być sprawiedliwej Europy – był przyjmowany w sposób wyrazisty. Ale kiedy mówił, że każdy ma swoje Westerplatte, to chętnie spoglądaliśmy na innych. A kiedy powiedział, że najpierw miłosierdzie, potem sprawiedliwość, te słowa poszły mimo uszu, co dało się zauważyć choćby w postawie katolickich polityków wobec sprawy lustracji i dekomunizacji. Wszystkie właściwie potrzebne Polakom przestrogi zostały przez tego Papieża wypowiedziane i bodaj żadna nie trafiła na sztandary katolickiej polityki.
– To też jest kwestia tej czujności, którą straciliśmy. Nie dość czujnie słuchaliśmy Papieża, nie dość czujnie obserwowaliśmy samych siebie i nie dość czujnie szukaliśmy w innych ludziach szansy, iskry dobra. Czuwaliśmy, ale najczęściej było to tylko czuwanie dozorcy, który podejrzliwie patrzy, żeby go kto nie okradł albo nie oszukał.
W końcu doszliśmy do tego, że podejrzliwość i nieufność stały się pewnego rodzaju ideałem. A czuwać to przede wszystkim znaczy patrzeć wyżej i iść dalej. Uwierzyliśmy w nakazy, zakazy, kary, a straciliśmy z oczu nasze marzenia i ideały. Zgubiliśmy gdzieś umiejętność zachwytu Nieskończonością. Już prawie zapomnieliśmy, o co nam w gruncie rzeczy chodzi.
– Czy to były cztery zgubione lata?
– Ja myślę, że raczej cztery lata trudnej nauki, bo chyba nie mogliśmy ich przejść inaczej.
– Mimo że wcześniej, choćby i od Papieża, słyszeliśmy wszystkie te przestrogi, dzięki którym Kościół miał się stać czynnikiem stabilizującym społeczne wstrząsy, nieuchronne na wertepach rodzącej się demokracji?
– Tak, myśmy na ogół te przestrogi znali, ale ich nie rozumieliśmy należycie. Kiedy przyszedł moment wolności, tym łatwiej zgubliśmy tę wiedzę.
– Myśli Ksiądz Biskup, że Kościół był skazany na to, by zamiast stabilizacji wnosić na polską scenę coraz gorętsze polityczne emocje?
– Chyba poszedł pan zbyt daleko. Z całą pokorą mówiłbym raczej, że Kościół – jak wszyscy – szukał sobie nowego miejsca w sytuacji, do której nikt nie był przygotowany.
Wszyscy razem bardzo gwałtownie wjechaliśmy na te wertepy, o których pan mówi. Stanęliśmy wobec generalnie nowej sytuacji, ale także wobec szczególnie silnej presji różnych środowisk. Biskupi chcieli się otrząsnąć z przeszłości, chcieli złapać oddech, żeby tę rewolucję przemyśleć, a jednocześnie domagano się od nich natychmiastowego działania – wspomożenia jednych i hamowania drugich, popierania pewnych inicjatyw i odcinania się od innych, wspierania reform, tłumaczenia konieczności wyrzeczeń.
Ale przecież dużo ważniejsza była cicha organiczna praca nad dostosowaniem Kościoła do funkcjonowania w nowej sytuacji, nad znalezieniem aktualnej odpowiedzi na pytanie: jak teraz być wiernym samej istocie naszego powołania? Trzeba było czasu i także pewnego doświadczenia, żeby te odpowiedzi mogły się uformować.
KRAJOBRAZ PO WYBORACH
– Mówi Ksiądz tak, jakby się już uformowały.
– Bo tak jak kiedyś cezurą był czerwiec 1989 roku, tak dziś cezurą jest wrzesień [wybory parlamentarne 1993] roku. Obserwuję teraz odradzające się zaufanie do Kościoła. Ale przede wszystkim z wielką pokorą i dumą mogę powiedzieć, że coś wielkiego stało się wewnątrz polskiego Kościoła. W nas samych zwyciężyła świadomość, że musimy inaczej artykułować swoją obecność.
– To znaczy: jak?
– Niepolitycznie. Musimy wskrzesić w sobie nurt nowej, pełnej entuzjazmu ewangelizacji, której istotą jest budowanie głębszej wrażliwości, religijnej głębi. Formowanie żywych ludzi do wiary, a nie tworzenie papierowych instytucji.
– Nowa Ewangelizacja ma już blisko dziesięć lat.
– Ale to jest proces. Hasło przed laty wywołane stopniowo dojrzewa w nas, wypełnia się społeczną treścią. Przecież każdy z nas się ciągle uczy, a wszystkie procesy dokonują się w bardzo żywej społecznej tkance.
Te lata to było także budowanie nowych relacji między świeckimi a duchownymi. Wcześniej istniało pewne podporządkowanie, siłą rzeczy świeccy byli skryci pod sutannami. Taka konieczność wynikała z tamtej rzeczywistości. Po czerwcu 1989 roku świeccy katolicy musieli się dopiero nauczyć, że wcale nie trzeba się trzymać kiecki, że nikt tego od nich nie oczekuje. A duchowni musieli zrozumieć, że z tego trzymania świeckich przy sutannie nic dobrego już nie wynika i że ci, co się tak bardzo trzymają, nie muszą być najlepsi.
Nowej świadomości zadekretować się nie dało. Ona musiała w Kościele narosnąć. Temu rośnięciu służy między innymi II synod plenarny, zainicjowany przez Prymasa Polski kardynała [Józef] Glempa w 1988 roku. W mojej grupie synodalnej przez blisko trzy lata kłóciliśmy się ze sobą, co znaczy słowo “pastoralny”, zanim doszliśmy do wspólnego przekonania, że najważniejsza jest nowa wrażliwość, wiara i odpowiedzialność za Kościół, a prawo, instytucje, wyraz formalny to są dalsze kwestie.
– To już jest chyba sformułowanie nowego etapu.
– Takie myślenie było obecne od dawna, ale teraz w nowy sposób dojrzewa we wszystkich strukturach Kościoła w Polsce. Niech pan zauważy, że szefem katolickiej agencji został świecki dziennikarz [Katolicka Agencja Informacyjna prasa katolicka]. Jeszcze do niedawna byłoby to nie do pomyślenia, nawet w naszej “Powściągliwości”.
I nie jest to owoc inteligencji taktycznej, doraźnego dostosowania się do sytuacji. To jest strategia rozwoju, oparta na nowej świadomości Kościoła w Polsce. Służy jej i tworzony przez kilka lat nowy podział diecezjalny, i wizytacja seminariów, która pozwoliła zobaczyć, czego w formacji seminaryjnej brakuje i jak trzeba ją uzupełnić, żeby lepiej odpowiadała potrzebom dzisiejszej Polski.
– Jak brzmi odpowiedź?
– Jeszcze jej szukamy, ale pytanie już stanęło, a to jest najważniejsze.
PORAŻKA RELIGII POLITYCZNEJ
– Powiedziałby Ksiądz, że wyłania się nowa filozofia obecności polskiego Kościoła?
– Może nie nowa, ale dojrzalsza.
– Czy dobrze rozumiem, że obecność Kościoła ma mieć charakter etyczny, nauczycielski, ale niepolityczny?
– Tak. Kościół nie może być wspólnotą polityczną, chociaż siłą rzeczy tworzą go świeccy i duchowni tak czy inaczej w politykę zanurzeni.
– Przeszło dwa lata temu, u szczytu “polskiej zimnej wojny religijnej”, Czesław Miłosz wydrukował w “Gazecie” głośny artykuł “Państwo wyznaniowe”. Poza błyskotliwą analizą znalazła się tam i prognoza: “Może się zdarzyć, że kler będzie celebrować obrzęd narodowy, kropiąc, święcąc, egzorcyzmując, ośmieszając się zarazem swoim tępieniem seksu, a tymczasem będzie postępowało wydrążanie się religii od wewnątrz i za parę dziesiątków lat Polska stanie się krajem równie mało chrześcijańskim, jak Anglia czy Francja, z dodatkiem antyklerykalizmu, którego zaciekłość będzie proporcjonalna do władzy kleru i jego programu państwa wyznaniowego”.
Wtedy odbierałem to jako agresywnie sformułowaną, nazbyt nerwową prognozę ostrzegawczą. Dziś widzę, jak dużo racji było w tej prognozie, która się niemal ziściła.
– Z całym szacunkiem dla autora, jednak nie do końca przyznałbym mu rację. Wypaliły się pewne sposoby przeżywania wiary. Natomiast objawiać zaczęły się nowe. Wbrew wszystkim pesymistom myślę, że po latach wertepów jesteśmy na dobrej drodze. Polskie duchowieństwo jest bardzo młode. Bardzo obiecująca jest ta nowa, dojrzewająca generacja księży.
– I biskupów.
– Ja mówiłbym raczej o wielkiej rzeszy ludzi świeckich obecnych w różnych ruchach odnowy czy kościelnych organizacjach formacyjnych. Oni też dojrzewają. I przez nich tworzy się nowa jakość polskiego Kościoła. Jesteśmy u początków nowej wiosny Kościoła w Polsce.
Lęki, które wyraża ten tekst Miłosza, pisany w połowie 1991 roku, i te lęki, które są w nas dziś, stanowią wielką nadzieję polskiego Kościoła. Gdyby ich nie było, groziłoby nam pójście drogą triumfalizmu. One nas przed nim broniły i bronią. Z całą pokorą myślę, że gdzieś w tyglu naszej części świata spotyka się wielkie doświadczenie cierpienia ludów i samotności z płytką, konsumistyczną wiarą.
Czy pan nie czuje tego podmuchu Ducha Świętego, który wieje w naszym świecie? Ja coraz wyraźniej widzę rosnącą obecność tego podmuchu w polskiej rzeczywistości Kościoła. Dlatego z wielkim optymizmem na tę rzeczywistość patrzę. Niektórzy zarzucają mi zbyt wielki optymizm, ale ja jestem przekonany, że trzeba ten podmuch usłyszeć, trzeba w ten podmuch uwierzyć, żeby dać się porwać mocy Ducha Świętego i współpracować z nim.
– Myśli Ksiądz, że porażka religii politycznej otwiera drogę dla tego podmuchu?
– Przede wszystkim oczyszcza wiarę, religię, Kościół z tego balastu, który był pozostałością minionego czasu. Marksizm, nacjonalizm, totalitaryzm, socjalizm realny – to wszystko musi z nas do końca spłynąć.
Bo przecież nie dokonało się jeszcze ostateczne oczyszczenie. Proces oczyszczania będzie trwał, jeśli damy się prowadzić temu podmuchowi, jeśli odideologizujemy naszą wiarę i odprywatyzujemy praktyki religijne. Nowa wrażliwość to ciągłe zadawanie sobie pytania: co dla mojego życia znaczy Ewangelia? Jak powinienem wcielać ją w moje życie osobiste, zawodowe, rodzinne?
Na pytanie, co to jest pismo katolickie, w “Powściągliwości” odpowiadaliśmy: “Przede wszystkim dobre i ciekawe, bo szukające prawdziwych odpowiedzi na ważne pytania”. Nie potrzebowaliśmy zaklęć ani nieustannego powtarzania, że jesteśmy dobrymi chrześcijanami. O tym nie trzeba mówić, to się ma wyrażać w życiu każdego z nas, w osobistych decyzjach, w sposobie widzenia świata, w stosunku do innego człowieka. Nie w publicznych deklaracjach. To jest ta nowa jakość, o którą chodzi.
– Rysuje Ksiądz wizję Kościoła i chrześcijańskiego społeczeństwa, któremu do szczęścia nie jest potrzebne katolickie państwo.
– To nie jest wizja ani projekt. To jest tęsknota. Nie potrzebujemy zideologizowanego państwa. Państwo ma być sprawnym mechanizmem, który efektywnie działa. A dobro musi być w nas. Sprawiedliwość sprawiedliwa buduje obozy zagłady. Tylko sprawiedliwość miłosierna tworzy nową jakość życia. To też są słowa Papieża, które nie zostały dosłyszane.
Można przecież zbudować doskonałe strukturalnie państwo, wskazaniom Ewangelii nadając moc ustawy, i stworzyć totalitarnego potwora, który trybami doskonałego prawa zniszczy w nas ludzką wrażliwość. A przecież nie do tego tęsknimy. Na sile państwa dobra nie zbudujemy. Ale możemy je zbudować na tęsknocie, która w ludziach trwa, na odpowiedzialności zrodzonej z poszukiwania Prawdy, z uczciwości i z szacunku do człowieka. Święty Augustyn powiedział: “Niespokojne jest serce człowieka, dopóki nie spocznie w Panu”. Innymi słowy: tęskniące jest ludzkie serce. Tęsknota za Bogiem, Prawdą i Dobrem jest wpisana głęboko w ludzkie serca.
Mamy pomóc ludziom usłyszeć tę tęsknotę, pomóc ją zrozumieć i pomóc znaleźć na nią odpowiedź.
PEWNOŚĆ PRZYSTOI CENZOROM
– Czy kiedy ten wywiad się ukaże, to duchowni w drohiczyńskiej diecezji powiedzą, że ksiądz Chrapek jest bardzo awangardowym biskupem?
– Szczerze mówiąc, sam nie wiem, co pomyślą ani co powiedzą, i nawet nie wiem, czy ten wywiad w “Gazecie” przeczytają. Nigdy nie chciałem być awangardowy. Pragnąłem tylko być wierny mojemu powołaniu, pokorny i umiejący słuchać ludzi. Tego się uczę od moich braci w biskupstwie i to dostrzegam u wielu kapłanów oraz świeckich w mojej diecezji. Panie redaktorze, z jakim poświęceniem pracuje dziś bardzo wielu kapłanów, ile wspaniałej świętości jest w ludziach świeckich. Szkoda, że dobro jest tak ciche.
– Czy oni mówią tak jak Ksiądz Biskup?
– To dla mnie bardzo trudne pytanie. Nie wiem, czy akurat tak się o tych sprawach mówi, ale na pewno podobnie się o nich myśli, zwłaszcza w tych środowiskach, które są otwarte na poszukiwanie i które w jakiś sposób zżera wewnętrzna tęsknota, żeby być lepszym, bliższym Boga, i niepewność co do tego, czy realizujemy Ewangelię najlepiej, jak możemy.
Ja bardzo się boję ludzi pewnych, nieomylnych, zawsze mających rację. Sam jestem pewny tylko co do kilku rzeczy – że Pan Bóg istnieje, że jest wielką miłosierną miłością i sprawiedliwością, że Kościół jest żyjącym Chrystusem w ludziach i że powinienem budować na Piotrze. Tu moja pewność jest nieskończona. Reszta to są pytania, tęsknoty, nadzieje, niepokoje. Boję się innych “pewności”, bo one się zamieniają w pewność cenzora, dyktatora, inkwizytora.
– Więc jak Ksiądz sobie radzi z oczekiwaniem wiernych, że biskup przyjedzie i wszystko wyjaśni?
– Ja myślę, że biskup potrafi być przekonywający, kiedy odpowiada na niepokoje, które sam w sobie ma. Jestem częścią społeczeństwa, więc niby dlaczego miałbym być pozbawiony tej troski, którą noszą inni?
I przecież są też niepokoje, na które żaden biskup nie da odpowiedzi. Może zreszą nie zawsze ludzie oczekują konkretnej odpowiedzi. Czasem wystarczy, że się przy nich usiądzie na ławce, wysłucha i porozmawia. A czasem trzeba też powiedzieć człowiekowi: “To jest twoja odpowiedzialność. Tu musisz wybrać sam”.
* Biskup Jan CHRAPEK, ur. w 1948 r. Święcenia kapłańskie przyjął w Zgromadzeniu Świętego Michała Archanioła w 1975 r. W 1979 r. obronił doktorat na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim (“Recepcja programów telewizyjnych przez młodzież”). W latach 1980-84 studiował i pracował we Francji, Włoszech i Anglii. 1984-86 – redaktor naczelny miesięcznika, Powściągliwość i Praca’. 1986-92 – przełożony generalny Zgromadzenia Świętego Michała Archanioła. Od 1992 r. jest biskupem pomocniczym Diecezji Drohiczyńskiej. Wykłada na Uniwersytecie Warszawskim i Akademii Teologii Katolickiej.